londyn

Różnorodność kulturowa, zachwycająca architektura, a w powietrzu unoszący się zapach kaw ze starbucksa.

Mogę śmiało stwierdzić, że zakochałam się w nim już przy samym wjeździe. Tak w dwóch zdaniach określić bym mogła wyjazd do Londynu… ale że zapewne nie jesteś tu po raz pierwszy, wiesz, że nie jestem z tych co po jednym zdaniu przechodzą do pokazania zdjęć.

Męcząca, 14-sto godzinna podróż, nie zniechęciła mnie do wstania z (nie)wygodnego fotela i oglądania krajobrazu mijanego za oknem autobusu. A uwierzcie mi, już ten widok podbił moje serce. Malutkie domki, z białymi okiennicami i niskimi płotkami… sceneria rodem z pamiętnika (nawiasem mówiąc jednego z najlepszych filmów romantycznych jakie widziałam).

Cały wyjazd toczyłam walkę samej z sobą…

…robić zdjęcia, dzięki którym zapamiętam ten wyjazd na dłużej? Czy schować aparat do torby i cieszyć się tym co się wokół mnie dzieje? Postarałam się to jakoś wypośrodkować (w czym pomogli mi także Mariusz, Adam i Natalia, robiąc mi masę zdjęć, z których standardowo wybrałam garstkę), dzięki czemu właśnie w tym momencie masz okazję przeczytać ten oto post.

Architektonicznie mówiąc…

O tym już nieco wspomniałam. Architektura Londynu powaliła mnie na kolana. Mijając dzielnice domków, niemal co drugi (czasem co pierwszy…) nazywałam „swoim przyszłym”. Ulice tętniącego życiem centrum także nie budziły żadnych zastrzeżeń. Kwiaty, brązowa, zimna cegła, wielkie, majestatyczne napisy, marki, o których w Polsce na chwilę obecną mogę jedynie pomarzyć.

Całokształt dopełniał unoszący się w powietrzu zapach kuchni z całego świata. Nie ma nic gorszego od przechodzenia wąskimi uliczkami, na których restauracje przeganiają się w skuszeniu potencjalnego klienta zapachem swych potraw… o pustym żołądku. Jednak z całą pewnością muszę przyznać, że polski fast food jest zdecydowanie smaczniejszy. McDonald zawiódł nas smakiem, ale na pewno nie obsługą, która, jak się przypadkiem okazało, mówiła po polsku.

TEMAT NA DZIŚ: MENTALNOŚĆ

Tutaj zdania były podzielone, po tym jak wstawiłam na facebooku mały wpis o tym, odezwał się oburzony głos „nie mieszkacie tam a gadacie nieprawdę”. Moje zdanie jest jak najbardziej subiektywne, bo opowiadam tu o swoich własnych wrażeniach, dlatego mogę stwierdzić, że ludzie tam są zdecydowanie lepiej przystosowani do życia wśród ludzi. Zdanie dość kontrowersyjne, ale jak inaczej można określić polskie „czepianie się do wszystkiego co inne”, a zauważoną podczas wyjazdu wszechobecną tolerancję? Ubierasz się jak chcesz, śpiewasz na środku ulicy czy też (o boże tylko nie to)- masz inny kolor skóry niż biały. Z doświadczenia wiem, że „u nas” przy dwóch pierwszych zostaniesz zazwyczaj wyśmiany czy w najlepszym wypadku skarcony zażenowanym spojrzeniem, trzecie jest raczej rzadkością, dlatego nawet tego nie komentuję…

Nie jesteśmy od nich w niczym gorsi. Po prostu jeszcze nie dojrzeliśmy do akceptowania różnic. Zauważcie jak bezpośrednie bywają „starsze pokolenia”. Niejednokrotnie, przechodząc obok starszej pani na ulicy, można było usłyszeć przykre stwierdzenia dotyczące naszego wyglądu czy sposobu bycia. Coraz rzadziej spotyka się to jednak wśród młodszych. Z tego względu uważam, że i na nas przyjdzie czas…

 

Nie ma miejsca na bezczynność

To co również spodobało mi się niesamowicie to tematyczne dzielnice. SOHO, w której centrum leży Chinatown jest jednym z ciekawszych i dziwniejszych miejsc w Londynie. Dzielnica chińska przykuwa uwagę wyglądem, smakołykami oraz tajemniczością. Dostaliśmy tam ciasteczka z wróżbą, którą wzięłam sobie do serca, bo chociaż nigdy nie wierzyłam w horoskopy i podobne czary, nie wierzę również w przypadki.

Odchodząc od magii, a przechodząc do przeszłości, w Londynie nie da się narzekać na brak atrakcji, bo jest on niesamowicie bogaty w muzea. Pomimo że nie jestem ogromną miłośniczką sztuki, Słoneczniki Van Gogha oraz inne obrazy znajdujące się w National Gallery zrobiły na mnie duże wrażenie, natomiast ogromne szczątki dinozaurów wprowadziły mnie w nastrój rodem z „Nocy w muzeum”. Dla niezainteresowanych sztuką starszą, powstało muzeum Madame Tussauds, w którym znajdują się figury woskowe największych gwiazd kina, muzyki, sportu, itd. Kolejki, ruchome figury i tunel strachu to nie jedyne atrakcje, które można w nim przeżyć.

Co jeszcze przeniosłabym do Polski? Kulturę spędzania czasu w parkach. Coś cudownego. Ludzie siadają, leżą, piknikują w nawet najmniej odpowiednich do tego miejscach i (uwaga!) nikomu to nie przeszkadza. Może i to ma wpływ na ich lepsze samopoczucie?

Talent kryje się wszędzie

a szczególnie na ulicach, na których można spotkać artystów niemal każdego pokroju. Iluzjoniści, muzycy, tancerze malarze prezentują się niemalże wszędzie co także umiliło wyjazd. Przy okazji… spotkała mnie dość zabawna sytuacja podczas robienia sobie zdjęcia ze śmiercią (brzmi to genialnie…). Wdałam się z nią/nim w krótką rozmowę, która jedynie po obróceniu mojej głowy w stronę rozmówcy, zakończyła się… buziakiem! Wszystko udokumentowane, w szoku byłam jeszcze przez kilka minut, podczas gdy moje koleżanki zanosiły się ze śmiechu. Tak wiec „Wygrałam życie, pocałowała mnie śmieć” jako temat przewodni kolejnych dni.

Co do przemieszczania się… Niemalże cały czas jeździliśmy metrem na biletach całodobowych. Z moim szczęściem, za wielki sukces uważam to, że żadnego z nich nie zgubiłam, a także, że sama nie zbłądziłam w jednym z podziemnych korytarzy.

Słodycze, pamiątki… przesyt

Sklepy z pamiątkami możemy znaleźć praktycznie wszędzie, jednak fakt faktem, gdybym miała tam mieszkać, zapewne większość pieniędzy wydawałabym na jedzenie. Jest naprawdę niewiele rzeczy, w których odnajduję większą przyjemności niż w próbowaniu czegoś nowego, szczególnie jeśli są to słodycze. Podczas wycieczki odkryłam, że marka Marks & Spencer poza kolekcją ubrań, ma również sieć delikatesów. Tam też odnalazłam moje ukochane, miniaturowe pianki marshmallow, których bezowocnie szukałam wszędzie od około pół roku.

Ostatniego dnia pobytu trafiłam również do sklepu, w którym półki od podłogi po sufit przepełnione były słodyczami. Tam też nabyłam cudowną BROKATOWO-RÓŻOWĄ czekoladę, jelly bean berry burst (najsmaczniejsze ze wszystkich) i żelki (co zauważyłam później) w kształcie serduszek. Mam wrażenie, że wpadłam w małą manię na punkcie różowych i fioletowych słodyczy…

Podsumowując cały mój wywód… To była najbardziej udana wycieczka na jakiej kiedykolwiek byłam, a primark, o którym wcześniej nie wspomniałam pochłonął zdecydowaną większość wolnego czasu na Oxford street. W przyszłych postach zobaczycie co ciekawego w nim kupiłam, na dzisiaj się z Wami żegnam życząc miłego tygodnia!

Jeden komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

51 − 45 =